Na okładce książki Sama Harrisa „Przebudzenie. Duchowość bez religii” Jacek Santorski napisał m.in.: „Wystarczy, że przeczytasz pierwszy rozdział, a już wiele może zmienić się w Twoim życiu. A potem… niejedno jeszcze Cię zaskoczy.” Hm… obietnica nieco na wyrost.
Autor wykonał wielką pracę. Książka jest opatrzona tak wielką ilością przypisów zawierających odniesienia do naukowej literatury, że przewyższa pod tym względem wiele stricte naukowych dysertacji. Tymczasem jest osobistą opowieścią o potrzebie medytacji. Harris opowiada o swych doświadczeniach z narkotykami i poszukiwaniach „duchowości” w Indiach i Nepalu. Już jako dwudziestolatek korzystał tam z nauk guru różnych szkół medytacji.
Autor „Pejzażu moralnego” i „Końca wiary”, jeden z Czterech Jeźdźców Apokalipsy Ateizmu przekonuje, że tradycję Wschodu w tym zakresie można i trzeba przyswoić naszej kulturze. Naturalnie bez religijnych konotacji. Odrzucając wszelkie nadnaturalne – jak powiedziałby Christopher Hitchens – dodatki, zdaniem Harrisa można i jest pożyteczne, by medytować i – pozbywszy się własnego ja – przebudzić się do lepszego życia. Tu i teraz. Nie w życiu pozagrobowym. Brzmi to mętnie i tak trochę jakby to mówił lekko nawiedzony, a może pod wpływem…
Może też bym tak to odebrał. Gdyby nie to, że będąc nastolatkiem doznałem takiego uczucia. Naprawdę straciłem poczucie własnego ja. Naprawdę na chwilę – nie wiem jak długą, zapewne około 5 sekund – poczułem się czystą świadomością nie obciążoną wewnętrznym dialogiem z własnym ja. Naprawdę zdawało mi się, że wiem wszystko (co może u nastolatka nie dziwi), niczego nie potrzebuję i jestem niezmiernie szczęśliwy. I to na sposób nie wymagający żadnej troski, pozbawiony obawy przed przeminięciem tego stanu.
Ciekawe, że te kilka sekund nie było krótkie. Czułem się całkowicie poza czasem. To absolutne zespolenie ze światem w pełni odpowiada opisom stanu oświecenia, jakie potem czytałem i jakie opisuje Sam Harris.
W moim przypadku wystarczyła muzyka Boba Dylana z radiomagnetofonu, który podarował mi ojciec, widok z bloku na bajora pełne żab i chwila samotności. Wtedy nie umiałem nazwać tego uczucia, ale noszę je w sobie jako niezwykłe doświadczenie, które zmieniło mi postrzeganie siebie.
Harris twierdzi, że takie stany świadomości można ćwiczyć i wywoływać je u siebie często i trwać w nich długo. Mimo, że praktykował też używanie narkotyków, wyraźnie zakreśla granicę między odrywaniem się od życia, ucieczką od niego, a poznaniem swego umysłu, by wyzwolić się z cierpienia bycia.
Myślę, że obietnica zmiany życia po przeczytaniu już pierwszego rozdziału złożona przez Jacka Santorskiego jest na wyrost z dwóch powodów. Sądzę, że ludzie, którzy nie mają doświadczeń medytacyjnych, czy to ćwiczonych pod okiem guru lub spontanicznych – jak ja – mogą odrzucić koncepcje i rady Harrisa. Ciągle jeszcze medytacja i cała ta „filozofia Wschodu” jest u nas domeną posthippisowskiej kontrkultury i nie jest traktowana poważnie. Autor próbuje unaukowić „oświecenie”, nirwanę, czy jak to nazwiemy, poprzez ukazanie sposobów funkcjonowania mózgu. To chyba najciekawsza część książki. Można dowiedzieć się naprawdę wielu interesujących rzeczy.
Drugim powodem wątpliwości, co do obietnicy Santorskiego jest ambitna próba zespolenia zachodniej neuronauki z mądrością Wschodu, jakiej podjął się Harris. Ta synteza opiera się w głównej mierze na tęsknocie autora, który medytację i stan „przebudzenia” utożsamia z „duchowością”. Przekonuje, że ateiści nie powinni od niej uciekać, a osiągnięcie, czy nawet samo dążenie do „przebudzenia” to właśnie duchowość – potrzebna i możliwa dla każdego. Mnie nie przekonuje. Tak wielu rzeczy nie wiemy o funkcjonowaniu ludzkiego mózgu i umysłu, że rozważania autora „Końca wiary” o naturze świadomości zbyt często opatrzone wykrzyknikiem „tak uważam!” nie brzmią wiarygodnie. Za dużo tu luk w naszej wiedzy, by wysnuwać tak daleko idące wnioski.
Jest też kwestia, w której autor sam sobie przeczy. Polemizując z Danielem Dennettem twierdzi, że świadomość nie może być złudzeniem, rozdziela świadomość od poczucia własnego ja, po czym twierdzi, że można stracić własne ja nie pozbywając się świadomości. Pokręcone, nieprawdaż? Jest mu to potrzebne do tego, by opisać stan przebudzenia, czy oświecenia. Jak człowiek, któremu zdaje się, że coś takiego przeżył, rozumiem potrzebę tego rozdziału. Jednak krytyczny umysł każe mi raczej sceptycznie odnieść się do takiego zabiegu. Więcej on mówi o tęsknotach Harrisa, niż o rzeczywistości przedstawianej przez współczesną naukę.
Być może nigdy nie dowiemy się czym jest świadomość. Może dowiemy się tego, kiedy porozmawiamy z psami, delfinami i dżdżownicami. Przy dzisiejszym stanie wiedzy, daleko idące twierdzenia o niej, wydają się sztuczne.
Tak, czy siak, książka warta przeczytania. Ciekawa zachęta do medytacji, czy to jako metody na wyciszenie się, czy osiągnięcie oświecenia, nirwany, satori, czy jak to nazwać.
Zdj.: www.samharris.org