W końcu listopada umarł prof. Jacek Woźniakowski. Los sprawił, że miałem ten honor rozmawiać kiedyś z Panem Profesorem. Było to prawdopodobnie 2002 albo w 2003 roku. Jako przedstawiciel redakcji miesięcznika „Integracja Europejska” uczestniczyłem w panelu dyskusyjnym w ramach Letniej Szkoły Wyszehradzkiej. Spotkanie było bardzo ciekawe. Panel organizowany na zakończenie letniej szkoły poświęcony był stereotypom narodowym. Jak je przezwyciężać, szerzyć tolerancję itp.
Większość znakomitych dyskutantów opowiadała o tym jak ważne są takie spotkania jak to, w którym uczestniczą, gdzie młodzież z różnych krajów poznaje się i pozbywa się stereotypów. Pan Profesor Jacek Woźniakowski, honorowy prezes Stowarzyszenia Villa Decjusza, organizatora i gospodarza spotkania siedział na widowni, wśród młodzieży. Zabrał głos i także powiedział o potrzebie wymiany opinii i szerzeniu wiedzy o innych narodach.
Zrobiło się tak słodko, że czułem wzbierające mdłości. Kiedy przyszła kolej na moją wypowiedź zauważyłem, że nie wystarczy dostarczyć rzetelnej wiedzy. Młodzież tu zebrana raczej nastawiona jest na zdobywanie wiedzy, zatem nawet jeśli ulega stereotypom, to się ich pozbędzie. Tymczasem istota stereotypu polega na tym, że jest to właściwość myślenia nosicieli stereotypów. Nie wystarczy zatem dostarczyć wiedzy, trzeba bowiem, by doszło do zmiany sposobu myślenia ich nosicieli. Coś mi się tam kołatało z jakiejś lektury Maksa Webera. Na szczęście, przytomnie nie powołałem się na żadne nazwisko, tylko bezczelnie, i jak najbardziej ogólnie na socjologów jako takich.
Prowadzący panel Marek Król, ówczesny redaktor „Wprost” łypnął na mnie nienawistnym wzrokiem, jakbym zepsuł powietrze w salonie. Rozbawił mnie. Ale potem zrobiło się ciekawie. Pan Profesor Jacek Woźniakowski, dotąd trochę znudzony, ożywił się. Ponownie zabrał głos i dobrotliwie wytłumaczył mi, że nie koniecznie mam słuszność. Na wszelki wypadek nie odzywałem się już do końca dyskusji, żeby nie psuć miłej atmosfery. Dobrze jest poruszyć publiczność, ale niekoniecznie mam w zwyczaju być jakimś enfant terrible.
Potem był bankiet. Okazało się, że Pan Profesor był bardzo zainteresowany rozmową ze mną. Po bankiecie usiedliśmy w kilka osób na tarasie Villi Decjusza. Było cudowne letnie popołudnie, podano dobrą kawę i ciasto a Pan profesor poprosił, bym usiadł obok niego. Był jeszcze redaktor Seweryn Blumsztajn, przemiła pani z węgierskiego instytutu kultury, człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, nerwowa kobieta, chyba jedna z organizatorek. Rozmowa wiła się wśród rozmaitych tematów. Miła Pani z Węgier opowiadała ciekawie o tym dlaczego Węgrzy są tacy smutni i depresyjni, pan z MSZ bardzo interesujące rzeczy mówił o polskiej polityce zagranicznej. Zabawne było, jak się pilnował, by nie wyrazić swojej opinii, tylko oficjalne stanowisko MSZ.
Pan Profesor zapytał mnie kogo reprezentuję. Kiedy powiedziałem, że czasopismo „Integracja Europejska”, którego redakcja mieści się w Katowicach, bardzo zainteresował się o czym piszemy. Co chwilę zadawał mi jakieś pytania i uważnie słuchał. Nie muszę chyba mówić jak się czułem. Z jednej strony moja próżność została tak połechtana, że ego poszybowało w kosmos (przynajmniej na średnią orbitę właściwą satelitom telekomunikacyjnym), z drugiej strony byłem trochę zażenowany, bo wydawało się, że Pan Profesor ignorował innych rozmówców. Na szczęście nie było tam redaktora Marka Króla, bo musiałby mnie ciągle piorunować wzrokiem i baterie mogłyby się mu wyczerpać. Przegadaliśmy tak chyba ze dwie, trzy godziny.
Kiedy czytam teraz rozmaite wspomnienia, po śmierci Pana Profesora, na przykład Tadeusza Bartosia, to widzę, że Pan Profesor taki był. Poczytuję sobie to za wielkie szczęście, że mogłem Go spotkać, że poświęcił mi swój czas, że mogłem z Nim rozmawiać. Jego wizytówka, którą mi wtedy wręczył jest dla mnie cenną pamiątką. Zawsze będę o nim pamiętał.